Czy masz męża?



Parę dni temu jedna nowa znajoma zapraszała mnie na jakieś wyjście. Zapraszając, chciała też zagaić o osobą towarzyszącą, więc spytała:
- a ty to masz jakiegoś męża?
Tak się zawiesiłam na tym pytaniu, że chyba nawet nic nie odpowiedziałam. No bo mam, czy nie?
Dobrze pamiętam, jak pani sędzina wypowiedziała:
- Wyrokiem Sądu Rejonowego dla Warszawy, Wydział Cywilny bla bla bla orzekam rozwód.

Jeśli się rozwiodłam, to nie mam męża.
Skoro nie mam, to kim jest człowiek, który mieszka w moim domu, tak jak mieszkał wcześniej? Który pyta mnie o plany, zamiary, o pracę i znajomych. Na którego konkretną pomoc mogę liczyć za każdym razem gdy poproszę. Który choć nie potrafi ze mną rozmawiać, to jednak cierpliwie wysłucha, gdy do niego przyjdę. Który choć strasznie kiepsko i połowicznie mnie zna, to jednak w pewnym sensie zna mnie najlepiej.

Podobno zbyt mało oczekuję w relacjach i zadowalam się byle czym. Może. A może cieszę się z tego, co ktoś chce i potrafi mi dać nawet jeśli to bardzo malutko, bo sama wcale nie potrafię dać więcej.

Pamiętam jak wprawdzie z milion lat świetlnych temu, ale jednak, przysięgałam miłość dopóki śmierć nas nie rozłączy. Mówiłam to przed Bogiem, którego wprawdzie słabo wtedy znałam, ale jednak traktowałam serio. Swoje słowa wtedy też traktowałam serio. Wiedziałam co mówię. I mówiąc to, myślałam:
będę cię kochać jak będziesz stary i brzydki, jak będziesz chory, jak zgłupiejesz, jak się zgubisz. Jeśli się całkiem zmienisz, to spróbuję cię poznać od nowa i kochać nadal. Jak mnie skrzywdzisz, to spróbuję ci wybaczyć. Jak mnie olejesz, to spróbuje nie brać tego do siebie. Jak wszystko zepsujesz, to pozwolę ci wszystko naprawić. Jak ja wszystko zepsuję, to poproszę cię o pięćdziesiątą szansę.

Pewnie słabe miałam pojęcie o miłości. Może wybierając męża takiego a nie innego kierowałam się różnymi wewnętrznymi przymusami. Na pewno myślałam, że będzie łatwiej. Ale jednak mówiłam to serio i nie odwołałam tego.

Parę lat temu, już mocno przemaglowana przez małżeńsko-uczuciowe sprawy, myślałam sobie: fajnie byłoby się kiedyś jeszcze zakochać. Nie w sensie zaangażować, nie w sensie nawiązać romans, nic z tych rzeczy. Tylko z bezpiecznej odległości poczuć, że ktoś może mnie jeszcze fascynować, że serce może szybciej bić, a ja nie jestem jeszcze martwa.

Parę miesięcy temu zapisałam w pamiętniku, że jeśli jeszcze kiedyś komuś pozwolę się kochać, to wiem jaki będzie. Takie a takie spojrzenie, taka twarz, takich będzie używać słów, tak i tak się będzie śmiać, będzie lubił to i tamto. Nie zmyślałam. Odmalowałam obraz kogoś, kogo znam i kto jest mi uczuciowo najbliższy.

Teraz wiem, że na świecie jest paru fascynujących ludzi. Jest na pewno paru takich, z którymi odbieram na podobnych falach, być może ktoś z kim rozumiem się bez słów. Są osoby, z którymi potrafiłabym się zgrać i tworzyć dobry związek, są takie z którymi mogłoby iskrzyć, latałyby talerze i mogłoby być elektryzująco. Mogłoby być naprawdę fajnie.

Ale gdzieś mi z tyłu głowy świta, że miłość to więcej niż czuć i dobrze się dopasować. Miłość to wybrać i trzymać się tego wyboru niezależnie od życiowych burz.

Tak sobie pomyślałam, że niewiele mam życiowych zasad. Właściwie to chyba pierwsza, którą zdarzyło mi się wyartykułować, ale: staram się dawać ludziom to, co sama chciałabym dostać. Chciałabym, żeby ktoś mnie tak kochał: na zawsze, pomimo wszystko i choćby nie wiem co. Więc...

Komentarze

Prześlij komentarz