Wydaje mi się, że mam romans



Mam trochę gorszy dzień. To znaczy miałam wczoraj, pisząc ten tekst. Ale takie dni pojawiają się cyklicznie, więc uznaję temat za na tyle aktualny, że piszę o "dziś". 

Czasem zaczyna się od realnego problemu czy smutku. Jest mi źle bo coś tam. Bo ktoś mi zrobił przykrość, albo coś mi nie wyszło. Normalka, zazwyczaj wystarczy że to przepracuję, zaczekam, wyśpię się, poprawię nastrój. Ale nie w taki dzień. W taki dzień, realny problem jest tylko kolejnym przykładem na to, że WSZYSTKO JEST NIE TAK. Czuję się jak ubrana w za ciasny i drapiący kombinezon, tylko że to życie jest za ciasne i drapiące.

Jeszcze dziwniej jest, gdy nie mam problemów. Jest dobrze, działam, z kimś się spotykam, rozmawiam, coś czytam. Wtem gdzieś w środku czuję drobne, acz bolesne, egzystencjalne ugryzienie małej pchły. Jedno, i zaraz następne. A ta pchła z każdym gryzem robi się większa, zęby ma ostrzejsze.
I wyobrażam ją sobie tak:



Robi mi się w środku otchłań. Próbuję się złapać różnych spraw i czynności. Wrzucam tam filmy, powieści, własne wymyślone historie, znajomości, rozmowy, marzenia, plany. Wszystko na nic. Wszystko tam ginie w tej otchłani i nic jej nie może zapchać.

Wydaje mi się, że mam romans. No bo jak inaczej nazwać, gdy widujesz się z kimś często, pragniesz i pociąga cię, inspiruje do działania, wkurzasz się, nienawidzisz? Mam romans z samotnością. Ona mnie kiedyś popychała to wszystkich najgłupszych wyborów w moim życiu, Gdy zionęła czarną przerażającą pustką, a ja zrobiłabym wszystko, żeby ją jakoś zaspokoić. Ona sprawiła, że wyszłam ze swojego zamknięcia - do ludzi. To dzięki niej zaczęłam kiedyś pisać. Z powodu samotności jestem coraz bardziej aktywna, zastanawiam się, szukam i wymyślam.

Dawniej po prostu uciekałam. Każda aktywność była po to, by coś wrzucić do tej czarnej dziury, odwrócić na chwilę swoją uwagę. Z czasem nieco ją oswoiłam. Na tyle, na ile oswoić można panterę. Wiem już, kim jestem ja w tej otchłani. Odbudowałam swój szkielet i byle podmuch mnie nie zmiecie. Nie muszę się bać, że w samotności wylezie ze mnie coś czego nie rozumiem. Prawie nie mam już potworów w szafie.

Właściwie ostatnio samotność jest, jakby w wannie pełnej wody wyciągnąć z odpływu korek. Ssie. I wciąga. Przeżywam ją już nie negatywnie, jak coś przed czym trzeba się uchronić, ale pozytywnie, jako pragnienie. Chcę więcej i więcej i więcej - przeżyć, zobaczyć, poczuć. Ale też żadne przeżycie, zobaczenie i poczucie nie zatyka odpływu w wannie.

Filozofia mówi, że to nieskończoność, albo prawdziwe istnienie. Religia mówi, że to Bóg. Tak czy inaczej, żaden filozof, ani nawet święty, nie doznał całkowitego zaspokojenia. Dążył do niego, próbował, albo wierzył i miał nadzieję, że w przyszłości. Skoro więc ani mędrcy, ani święci, to co dopiero ja, łatająca swoją egzystencjalną frustrację gdzieś pomiędzy poranną kawą, pracą, tłokiem w tramwaju i zbyt małą ilością snu. Przynajmniej kiedy śpię, to mniej myślę.

Tymczasem w swoim małym katolickim serduszku karmię się tym, co nazywamy Słowem Bożym:

Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; 
wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz: 
Teraz poznaję po części, 
wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
1 Kor 13, 12

Komentarze

Prześlij komentarz