Challenge God - styczeń, czyli zanim będziesz chrześcijaninem, bądź człowiekiem



Ponieważ napisałam TEN post, próbuję jakoś podsumować styczeń. Co zrobiłam, żeby trzymać się swojego postanowienia, co mi to dało, jak wpłynęło na moje życie? Co się dzieje po tym, jak człowiek powie Bogu: masz rok z mojego życia, możesz z nim zrobić co chcesz?

Jak być może się domyślacie, nie wydarza się nic spektakularnego. Żadnych nagłych zwrotów akcji, wielkich wydarzeń, ani nawet dźwięku fanfar w tle. Przynajmniej nie u mnie.

Po pierwsze bardzo skupiłam się na tym, żeby każdy dzień zacząć od modlitwy. Przy czym czasem to była porządnie odmierzona godzina, mówienie i słuchanie, dobry start w nowy dzień. A czasem krótkie trzy zdania: "Halo Pan Bóg? Tu Anna, dzień dobry, wstałam. Przypominam, że możesz z tym dniem zrobić, co tylko chcesz".

Po drugie starałam się patrzeć na swoje życie jak na pewną całość. Nie tylko pojedyncze godziny i dni, ale większy obraz. Co pokazuje mi dany tydzień, miesiąc. W jakiej życiowo jestem kondycji i do czego zmierzam.

Po trzecie spróbowałam otwierać się na różne nadarzające się możliwości. Ktoś chce porozmawiać? Pewnie, słucham, co masz do powiedzenia. Ktoś gdzieś zaprasza - oczywiście, już wychodzę z domu. Zwykle dziesięć razy się zastanowię, zanim odpowiem na jakieś zaproszenie. Jeśli się na coś zgodzę, to potem (przynajmniej na początku) jojczę w duchu, że trzeba było siedzieć w domu. A nie raz się nie zgadzam, bo myślę sobie że nie mam siły na interakcje. Tymczasem, starałam się mówić raczej "tak" niż "nie". Dzięki temu w styczniu: odwiedziłam mój ukochany Kraków, byłam w muzeum, w teatrze na mega-zabawnym kabarecie, odświeżyłam świetną znajomość z przeszłości, zdążyłam przeżyć zawód, doświadczyć troski bliskich osób, i parę jeszcze innych rzeczy. I to wszystko właściwie w sporo mniej niż miesiąc, bo ostatnie dwa tygodnie przeżywałam chorobę wszech czasów, czyli zapalenie oskrzeli.

Zrozumiałam też, że nie jestem duszą opakowaną w ciało. Jestem człowiekiem, który składa się po równo z ciała, psychiki i duszy. Żadnej z tych części nie mogę pomijać czy zaniedbywać. Gdy choruje moje ciało, emocje gryzą glebę, nie mam żadnych planów ani aspiracji. Przez prawie dwa tygodnie nie byłam w stanie czytać, myśleć i w niczym nie widziałam sensu. Powoli dochodzę do siebie. Ja, która nigdy nie choruję, i która traktuję swoje ciało bardzo użytkowo, zrozumiałam, że czas zacząć się z nim liczyć, bo inaczej moje ciało może przestać liczyć się ze mną. Nawet teraz piszę o tym, jak o dwóch całkiem oddzielnych częściach. A przecież jestem całością, którą trzeba wreszcie jakoś zintegrować. 

Bardzo dawno temu przeczytałam takie zdanie (jeśli ktoś zna źródło to poproszę), że zanim ktoś stanie się w pełni chrześcijaninem (czy też w sumie wyznawcą czegokolwiek), potrzeba by stał się w pełni człowiekiem. Czyli kimś kto dobrze zna i rozumie swoją konstrukcję, potrzeby, dążenia, kto niczego w sobie nie neguje. Kto rozumie cudze potrzeby i dążenia. Kto dzięki temu może być akceptujący i wyrozumiały. Dopiero wtedy można kochać. Dopiero wtedy jest sens wyznawać jakieś wyższe wartości.

Nie wiem, pewnie dlatego marna ze mnie chrześcijanka, bo ogólnie marny ze mnie człowiek. Jeszcze tyle do nauki przede mną! Ale jestem dobrej myśli. Jedno, czego w swoim życiu mogę być pewna, to brak stagnacji i ciągły rozwój.

Komentarze