o pewnym chłopaku i o ukulele - czyli: kto nie popełnia błędów



Wszystko zaczęło się od pewnego chłopaka, który opowiedział mi o tym, że marzył kiedyś o żonie i rodzinie. Najpierw mocno się zawiódł, potem podjął jeszcze kilka prób, a teraz już od dawna nic nie robi w tym kierunku, by jego marzenie się spełniło. Nie chce mu się randkować, spotykać, poznawać. Marzenie gdzieś tam jest, ale on przestał wierzyć, że może się spełnić, a i realne szanse na to spadają. Bo im człowiek starszy, tym mniej elastyczny, gotowy do nauki i zmian, mniej skory do działania.

Zaczęłam się zastanawiać nad podobnymi sytuacjami i znalazłam wokół siebie mnóstwo przykładów. To bardzo często dotyczy relacji międzyludzkich, ale też innych spraw, osiągnięć czy nowych umiejętności. Znam małżeństwo, które nie mieszka ze sobą już parę lat. Nie rozwiedli się, żadne z nich nie ma nikogo, nie ma jakiejś wielkiej złości, ale też nic już ich prawie nie łączy. Spytani, odpowiadają, że może warto by spróbować coś zrobić żeby to naprawić, ale żadnemu nie chce się dostatecznie mocno.

Znam osoby, które bardzo kiedyś chciały wyjechać do innego kraju, które marzyły o konkretnym zawodzie, lub o tym by się czegoś nauczyć. Ale zrezygnowały, nie podjęły wyzwania, zniechęciły się.

Ja też mam takie rzeczy. I bardzo duże i całkiem małe. Zaczyna się od związku, dzieci których bym chciała, ale nie mam i nawet nie zastanawiam się nad tym. Przez przyjaźnie, które dogorywają, bo tak wyszło, a ja tłumaczę sobie, że to nie ma aż takiego znaczenia. Przez pracę, która nie ma szansy wykorzystać moich zdolności, a ja ciągle myślę, że kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości się tym zajmę. Kończąc na małych pasjach, których nie rozwijam.

Wiecie, dlaczego tak jest? Ze strachu przed porażką. Bo łatwiej jest powiedzieć: nie chce mi się i to nie ma takiego znaczenia, jest mi wygodnie, jest okej tak jak jest. To dużo prostsze niż dać z siebie wszystko, zaangażować się na maksa, jednocześnie przyjmując do wiadomości, że to się przecież może nie udać. Że związku nie da się utrzymać, że ktoś mnie znów może odrzucić, albo okaże się że brakuje mi do czegoś talentu.

Dłuższą chwilę zawiesiłam się na rozważaniu jak znaleźć równowagę między wiarą w sukces a potencjalną przegraną. No bo wychodzi na to, że jednak w przeważającej części przypadków, bardziej wierzę w porażkę i nawet nie podejmuję prób. I dzisiaj znalazłam słowo klucz:

SPRAWCZOŚĆ - przekonanie o skuteczności własnych działań

Z jakiegoś powodu kilka nieudanych prób w dowolnej w sumie dziedzinie sprawia, że przestaję wierzyć w moją skuteczność. A przecież jakby popatrzeć przez pryzmat logiki, a nie emocji: jeśli czegoś nie osiągnęłam, to najprawdopodobniej:

- jeszcze nie spróbowałam ;) albo:
- podjęłam za mało prób
- za mało się zaangażowałam
- sposób jest nieskuteczny i trzeba poszukać innego.

Na wywieszenie białej flagi zawsze jeszcze przyjdzie czas.

Nie chciałabym Cię motywować w tanim stylu. Ale pomyśl o rzeczach, o których kiedyś marzyłaś, i małych i dużych. Dlaczego z nich zrezygnowałaś? Dlatego, że próbowałaś na bardzo wiele różnych sposobów i nie wyszło? Czy raczej "odechciało" Ci się w którymś momencie? Uwierzyłaś, że się nie da i powiedziałaś sobie "nie zależy mi już na tym"?
A jeśli boisz się pomyłek po drodze - że źle wybrałaś metodę, albo w ogóle cel swoich dążeń - nie martw się. Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.

Jakie jest moje wyzwanie na początek? Ukulele! Kupiłam je sobie rok temu na Mikołaja i trochę czasem brzdękam. Jednak prawda jest taka, że bardziej olewam niż brzdękam. Za mało się przykładam i wcale nie dlatego, że tego nie lubię! Właśnie dlatego, że bardzo chciałabym grać z łatwością i luzem, ale myślę sobie, że muzyk to ze mnie żaden nie będzie i może bez sensu, że w ogóle się za to zabrałam.

To co? Ukulele w dłoń! :)

Komentarze