Te święta nie będą magiczne



W galeriach handlowych choinki, ozdoby, sztuczny śnieg, poszukiwanie prezentów - jeszcze nie gorączkowe; w radio wciąż z rzadka i nieśmiało Mariah Carey All I want for Christmas!; w kinach listy do M. Za chwilę wszyscy wpadniemy w wir przygotowań. Właśnie zaczął się grudzień.

Wokół świąt Bożego Narodzenia powstała wielka bańka wyobrażeń i przekonań, nadmuchiwana przez kino, tv, lokalne tradycje, ale też nasze własne marzenia lub wspomnienia z dzieciństwa. Zobaczcie, jakich używamy słów, mówiąc o Świętach:
- wyjątkowy czas, czas cudów, najbardziej rodzinne święta, jedyna taka noc w roku, magiczne święta.

Mniej lub bardziej świadomie życzymy sobie, żeby Boże Narodzenie załatało nasze braki. To dlatego tak się napinamy w przygotowaniach, dbamy o całą tę otoczkę i atmosferę. Wierząc, że to co najważniejsze pojawi się jakoś przy okazji. Że nasi bliscy będą szczęśliwsi dzięki prezentom, że ktoś doceni naszą pracę i poczujemy się przez to kochane. Że ludzie, którzy dawno odeszli, poprzez powtarzanie rytuałów będą trochę z nami. Wreszcie, że wróci do nas choć na chwilę dziecięca beztroska i wiara w to że szczęście jest na wyciągnięcie ręki.

Chcę Ci opowiedzieć o najgorszej Wigilii w moim życiu. Z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, żebyś wiedziała, że jeśli czekają Cię trudne lub kiepskie Święta, inne niż pragniesz, to nie jest jeszcze koniec świata. Po drugie, aby pokazać Ci, co możesz z tym zrobić.

To było dwa lata temu, gdy moje małżeństwo było już w stanie totalnego rozkładu. Wiedziałam, że nie ma szans na wspólne świętowanie, ale nie chciałam też wyjeżdżać do dalszej rodziny. Dlaczego? Najbardziej to chyba liczyłam jednak na ten cud, że porozmawiamy i coś się zmieni. No i nie chciałam się nigdzie tułać. Specjalnie wzięłam dyżur w pracy, żeby się wymigać od wszelkich zaproszeń.

Liczyłam na to, że do godziny szesnastej czas mam zagospodarowany. A tu jak na złość, wypuścili nas po 12. Wyszłam z biura niespiesznie, myśląc, co tu z sobą zrobić, sprawdzając w komórce godziny otwarcia galerii i kin. Właśnie - kino to dobra myśl! Jestem wdzięczna Multikinu, do tej pory, że gra w Wigilię seanse najdłużej i przygarnia pod swe skrzydła takich jak ja. Seans około godziny czternastej. Na pustej sali tylko troje widzów. Ciekawe, czy oni też, tak jak ja ,nie mają co z sobą zrobić? Dwie godziny, podczas których można nie myśleć, tylko my i Tom Hanks w Moście szpiegów.

Po filmie już tylko włóczyłam się ulicami. Obeszłam całe centrum, a potem Stare Miasto wzdłuż i wszerz. Mijałam ludzi z prezentami, z choinkami, z garnkami pełnymi uszek, spieszących się do swoich rodzin. Przyglądałam się im wszystkim i wyobrażałam sobie, kto czeka na nich w domu. Mijałam przyjezdnych, którzy spacerowali po mieście przed hotelowymi kolacjami. Przez szyby gapiłam się na stróżów w pustych biurowcach, oglądających świąteczne filmy na przemian z monitoringiem, zajadających się pierogami. Gdy zrobiło się późno, mijałam całe rodziny zażywające ruchu po obfitej kolacji, dzieci paplające o prezentach, rodziców trzymających się za ręce. Było mi już bardzo zimo, więc wsiadłam w jakiś tramwaj. Myślałam, że będzie pusty, ale pełno było w nim ludzi przemieszczających się z jednej wigilii na inną, z torbami pełnymi jedzenia. Wreszcie wróciłam do domu.

Bardzo liczyłam, że będę tam sama. Ale nie byłam. W domu siedział mój mąż, który nie chciał zjeść ze mną wigilijnej kolacji.
- A mogę z Tobą chociaż posiedzieć?
- Po co?

Tak pękła moja własna bombka pełna świątecznych oczekiwań. Napiłam się barszczu z kartonika i zakopałam pod kołdrą. Przepłakałam parę godzin, nawet nie wiem ile, nie mogłam się opanować. Następnego dnia pojechaliśmy na świąteczny obiad do teściowej, poudawać, że wszystko jest okej. Może bez sensu, ale on mi to zaproponował żebym nie siedziała sama, a ja faktycznie potrzebowałam poudawać i cały ten ból zagłuszyć.

Święta minęły. Emocje wywindowane do jakichś kosmicznych wymiarów - przycichły. Przeżyłam. Taki banał, ale zawsze po prostu przychodzi kolejny dzień.

Kolejne Boże Narodzenie było podobne. Też praca, kino, też spacer, choć krótszy bo padał deszcz. Z tym że już nie liczyłam na cud i nie przeżyłam zawodu. Było dość smutno, ale stabilnie.

Wiecie, czego się nauczyłam przez to wszystko? Że Święta to papierek lakmusowy tego, co się dzieje w naszych rodzinach. Nie więcej i nie mniej. Nie ma co liczyć, że jeśli jest kiepsko, to nagle wszystko się odmieni, że nasze więzi się umocnią, jeśli przez cały rok nie próbowaliśmy rozmawiać, że piękna otoczka sprawi iż będziemy sobie bliżsi. Nie będziemy. Emocje ulecą, następnego dnia wszystko będzie jak dawniej.

Siedząc w tym roku przy wigilijnym stole, pomiń na chwilę całą otoczkę i posłuchaj o czym rozmawiacie: o zakupach, cenach, polityce? O sąsiadach, znajomych, dalszej rodzinie i cudzych sprawach? Czy mówicie: myślę o tym, marzę o tamtym, obawiam się, rozumiem cię, wytłumacz mi, chcę wiedzieć co dla ciebie ważne?

Może nie warto jechać do kogoś na święta tylko dlatego że wypada, albo że było tak zawsze. Albo inaczej: może spróbuj mówić ludzkim głosem właśnie tam gdzie co roku jeździsz. Nie o samochodzie Kowalskiego, ale o tym, co się dla Ciebie naprawdę liczy.

Jakie będą moje święta? Jeszcze nie wiem, może spędzę je sama, a może z przyjaciółmi, czego bardzo bym chciała. Jedno jest pewne: będą takie jak moja codzienność, czyli nie smutne, nie udawane, pełne nadziei wynikającej z tego że dobry Bóg mi błogosławi, a ja jestem silna, rozwijam się i uczę kochać.

Komentarze