o tym że żaden błąd to nie koniec świata i o przyjaźni w skali makro



Siedzieć razem na murku i gapić się w przestrzeń, bez słów. Leżeć na kanapie, oglądać serial i gadać głupoty. Śmiać się tak bardzo, że dostaje się czkawki. W najgorszej chwili dostać SMSa: "pamiętam o tobie cały czas". Móc się objąć najzwyczajniej i ryczeć w rękaw. Usłyszeć: "wkurzyłam się na ciebie strasznie ale i tak cię kocham". Albo: "rozumiem twoje wybory, chociaż moje są inne". Nie stresować się, że się nadwyręży gościnność. Mieć zawsze otwarte drzwi. Być spokojnym, że zawsze usłyszy się prawdę.

Nie wiem, ale tak sobie wyobrażam przyjaźń. Bez poczucia obowiązku, bez zmuszania się, bez spiny że jakoś zawalę i ktoś tego nie zrozumie. Jeśli podejmuję jakiś wysiłek, albo robię coś trochę wbrew sobie, to dlatego że chcę się nauczyć czegoś nowego, poszerzyć swój horyzont, a nie że cokolwiek muszę. W takiej wolności też, że jeśli potrzebuję to mogę się na trochę zamknąć i wycofać, a druga osoba to szanuje. Że czasem z czymś przesadzimy, albo opacznie coś zrozumiemy, ale potem można o tym pogadać i to wyjaśnić.

No. Ale dziś nie chcę mówić o relacji z drugim człowiekiem. Raczej o relacji z sobą i relacji w skali makro - ze światem w ogóle, także z Bogiem.

Jak to jest dawać luz sobie samej?
Dać sobie przestrzeń na wiele prób i popełnienie wielu błędów. Pozwolić sobie być egzaltowaną czy śmieszną, niemądrą, nie znającą odpowiedzi. Mieć zły humor, zły dzień, wiele złych dni. Mieć głupawkę, słowotok, być nadpobudliwą i postrzeloną. A najlepiej jeszcze mieszać ze sobą skrajności. Mieć bajzel w pokoju, w papierach, w głowie. Angażować się na milion procent w coś, co za chwilę okazuje się niewypałem. Być gadułą, która ma ripostę na wszystko, a za moment płakać jak dziecko, bo ktoś totalnie źle zrozumiał intencje. Uwielbiać być w centrum czyjejś uwagi, a czasem wstydzić się i trochę chować. I przede wszystkim mieć z tym wszystkim luz. Że jest różnie, nieidealnie, ale prawdziwie.

Dawać luz światu.
Przyjmować ludzi takimi, jakimi są. Jeden wierzy w to, drugi w tamto, ten lubi leżeć na kanapie, tamten chodzić po górach. Kocha tradycję, nie znosi tradycji, politykuje, jest anarchistą, jest panią w garsonce, jest dziewczyną w zielonych włosach.
To nie tak, że wszystkich rozumiem i kocham cały świat. Jest mnóstwo ludzi tak zaciętych w swoim sposobie myślenia, że nie da się z nimi rozmawiać. Jest wielu tak mocno narzucających swoje zdanie, że mogę się tylko odciąć, bo nie umiem z tym funkcjonować. Ale póki ktoś nie rusza moich granic, niech żyje jak chce i jak potrafi. Nie tylko mi to nie przeszkadza, ale mam wrażenie że im ktoś bardziej ode mnie odmienny, tym bardziej inspiruje i więcej się od niego uczę.

Dawać sobie luz w relacji z Bogiem?
Wiecie, długo widziałam wiarę w kategoriach tez które trzeba przyjąć i nakazów, których trzeba przestrzegać. Nie znaczy, że przestrzegałam, raczej czułam się wyrzucona poza nawias bo właśnie nie spełniam wielu wymogów. Bo wiele nakazów jest dla mnie zbyt trudnych. Bo ciągle mówiłam "ale" i pytałam "dlaczego", bo niczego nie umiem przyjąć na ślepo.

Gdy byłam nastolatką, często słyszałam od rodziców że mam robić to lub nie robić tamtego bez dyskusji. Dlaczego? Bo tak. Bez miejsca na wyjaśnienia lub na niezgodę, na własne zdanie. Było dla mnie niesamowicie uwalniającym odkryciem, gdy zrozumiałam, że Bóg nie jest takim rodzicem. Nie istnieje na świecie nikt, to dawałby więcej wolności, przestrzeni do prób i błędów. Że to nie surowy policjant, ale mistrz relacji. Ktoś kto nie robi wyrzutów gdy wolę próbować sama, choć jeślibym Go spytała, odpowiedziałby: kocham, wiec wolałbym ci towarzyszyć.

Dużo się ostatnio zastanawiam nad kwestią posłuszeństwa i wierności - zasadom, normom, przykazaniom, własnym wcześniejszym wyborom. Podobno warto. Jest mnóstwo przykładów na to, że ogromną wgę ma zrobienie czasem czegoś wbrew sobie, ale w zgodzie z wyższą wartością. Że lepiej wybrać obowiązek niż pragnienie. A co jeśli całe życie robiłam bardzo wiele wbrew sobie i już zwyczajnie nie chcę. Co jeśli podjęłam się zobowiązań, których nigdy nie byłam w stanie wykonać? Bo może nie jestem herosem, choć próbowałam? A co, jeśli się pomylę?

To już jest tylko moje własne zdanie, ale Bóg którego znam chce żebym Go szukała, pytała, buntowała się i dyskutowała. Żebym nie dawała Mu spokoju. On woli to, niż ślepe posłuszeństwo pełne lęku. On błogosławi decyzjom podejmowanym w dobrej wierze, nawet jeśli nie będą idealne.

Napisałam kiedyś tekst o popełnianiu błędów. Myślę, że teraz po paru miesiącach mogłabym go uzupełnić o listę swoich pomyłek, które jednak czegoś mnie nauczyły. Choćby te zmiany pracy, o których pisałam. Jeszcze parę miesięcy temu wydawało mi się, że to źle że tak zmieniam, bo jakaś jestem niezdecydowana, bo nigdzie nie jest mi do końca dobrze, bo po co to tak ciągle coś zmieniać.
Jednak zrozumiałam, że zmiany nauczyły mnie pewnej elastyczności, dały poczucie że poradzę sobie w różnych warunkach, a życie niesie wiele możliwości. Otworzyły mi oczy na nowe i dużo większe zmiany. I na to, że żaden błąd to nie jest jeszcze koniec świata.

Komentarze